Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 18 kwietnia 2024 15:20
Reklama PKW

Wojna ich rozdzieliła, połączył Śląsk. Niezwykła historia Niny i jej dzieci

Panią Ninę wybuch wojny Rosji z Ukrainą zastał w Charkowie - 170 kilometrów od domu, od dzieci, od męża i mamy. Nie miała pewności, że jeszcze się kiedyś spotkają.
Wojna ich rozdzieliła, połączył Śląsk. Niezwykła historia Niny i jej dzieci

Autor: KOG

- To było dla mnie całkowite zaskoczenie - opowiada Nina Gubanowa, mama 16-letniego Andrieja i 12-letniej Ani. - Mieszkamy w Lebiedinie w obwodzie sumskim, we wschodniej części Ukrainy. Ale pracowałam w Charkowie, 170 kilometrów od domu, jestem krawcową. W większym mieście łatwiej o pracę i jest lepiej płatna. W niedzielę, jakby nigdy nic, pojechałam do pracy z nadzieją, że za dwa tygodnie wrócę do swoich. Tylko że w czwartek zaczęła się wojna. Już pierwszego dnia bombardowanie było tak silne, że droga została zniszczona, toteż o powrocie do domu nie było właściwie mowy. Nie dało się przejechać samochodem osobowym, na drogę piechotą za daleko. Proszę sobie wyobrazić mój niepokój. Cały czas słyszeliśmy odgłosy bombardowania. Jedna z bomb trafiła dokładnie w nieodległy transformator, wybuchł potężny pożar. Naprawdę było strasznie.

Cztery dni Nina spędziła w schronie przeciwlotniczym. Miała wtedy telefoniczny kontakt z dziećmi. Wiedziała, że żyją. Ale wiedziała też, że ich miejscowość jest otoczona i nie mogą z niej bezpiecznie wyjechać.

Ewakuacja do Polski

- Miałam świadomość, że tam też trwa wojna, padają i rozrywają się pociski. Bardzo się o swoich bliskich martwiłam - zwłaszcza, że z ogarniętego wojną Charkowa zostaliśmy ewakuowani. Najpierw do Lwowa, a potem do Polski. Oczywiście, że myślałam o tym, jak zabrać dzieci z sobą. Tylko że ktoś musiałby je wywieźć. Na początek do Połtawy, potem dalej. Nie wiadomo jedynie jak to zrobić, jeśli droga i każdy jadący nią samochód są pod ostrzałem. Ta rozłąka, na którą nie mogłam nic poradzić, była czymś strasznym. Nie umiem powiedzieć, jak bardzo się o nich martwiłam.

Ten lęk osiągnął swoje apogeum, kiedy na jakiś czas pani Nina straciła internetowy, a także telefoniczny kontakt z najbliższymi. Wtedy wyobrażała sobie najgorsze. Nawet to, że dzieci gdzieś tam, daleko zginęły.

- Naprawdę nie wiedziałam przez jakiś czas, czy żyją, czy nie. Ta niepewność była czymś okropnym - przyznaje.

Okazało się zresztą, że śmierć dzieci nie była jedynie teoretycznym zagrożeniem.

- Kiedy mamie nie udało się do nas wrócić, przenieśliśmy się do babci - uzupełnia tę historię Andriej. - Po pięciu dniach, na stronie internetowej naszego miasta zobaczyliśmy, że pocisk upadł jakieś 150 metrów od naszego domu. Na szczęście ten akurat nie wybuchł.

Miejscem, które przyjęło 50 uchodźców, w tym panią Ninę, jest Górnośląskie Centrum Kultury i Spotkań im. Eichendorffa w Łubowicach koło Raciborza.

- Otrzymałam tu już pierwszego dnia (czyli od poniedziałkowego poranka) nie tylko dach nad głową i jedzenie, ale i wsparcie we wszystkich moich lękach i zmartwieniach - opowiada Nina. - Odwiedzała mnie pani psycholog. Ukrainka, która przyjechała z Kijowa, która pocieszała mnie i namawiała do spokoju. Przychodziła do mojego pokoju i podnosiła na duchu. Przekonywała ciągle na nowo, że wszystko będzie dobrze i odpędzała moje złe myśli. Przychodził też miejscowy ksiądz. Każde z nich pomagało na swój sposób. Ona rozmową, on modlitwą. Ale i teraz się martwię, przecież tam został mój mąż i mama. Tak bardzo bym chciała...

Oboje wiemy, czego chciałaby moja rozmówczyni, ale przez dłuższą chwilę Nina Gubanowa nie jest w stanie tego powiedzieć. Wzruszenie odbiera jej głos, w oczach pojawiają się łzy. Słów nie da się dobyć z gardła. Więc przez kilka chwil zwyczajnie milczymy, patrząc życzliwie na siebie.

- Bardzo bym chciała, żeby ta wojna wreszcie się skończyła - mówi w końcu szybko, jakby chciała mieć to zdanie już za sobą. - Przecież my wszyscy jesteśmy ludźmi. Jak długo tak będzie, że musi nam wystarczyć tylko to, że słyszymy swoje głosy w telefonie i zapewnienia, że na razie wszystko dobrze. Mąż jest informatykiem, a jego profesja powiązana jest ściśle z internetem i na razie pracuje. Jeśli akurat nie ma bombardowania. Na odgłos syren - jak wszyscy - przerywa pracę i szuka schronienia.

Najważniejsze, że dzieci są już razem z mamą. Kiedy łączność telefoniczną udało się odzyskać, Nina bardzo prosiła męża, żeby jednak spróbował dzieci wywieźć z ich miasta. Nie od razu mógł spełnić jej oczekiwania. Mówił, że korytarze humanitarne są często tylko teoretycznie przejezdne. To znaczy jeden samochód przejeżdża bezpiecznie, ale kolejny trafia pod ostrzał i jego pasażerowie giną. Ostatecznie w środę ojciec z dziećmi ruszyli w drogę. Podróż odbywała się pociągiem do Połtawy, potem do Lwowa i wreszcie jakąś okazją na przejście graniczne.

- Na szczęście już się słyszeliśmy - opowiada Nina o swoich emocjach. - Prosiłam, żeby najlepiej co 15 minut informowali mnie, że są bezpieczni i że wszystko u nich w porządku. To nie była dla nich łatwa podróż. Wszędzie mnóstwo ludzi, znacznie więcej niż wtedy, gdy wojny nie było. Niestety, mężowi kazano zostać po ukraińskiej stronie granicy. Nie pozwolono mu przyjść razem z dziećmi. Zabrał je pogranicznik.

Nie mogłam się napatrzeć

Kiedy okazało się, że Andriej i Ania mogą się znaleźć na polsko-ukraińskiej granicy, bardzo pomógł Martin Lippa, dyrektor zarządu Centrum Kultury i Spotkań im. Eichendorffa i lider Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców w Województwie Śląskim. Z pomocą drugiego kierowcy siedli za kierownicą busa i zawieźli Ninę po dzieci.

- Zabrałam ze sobą moją przyjaciółkę, Irinę - opowiada mama. - Wcześniej przyjechałyśmy też razem do Polski. To ona uświadomiła mi, że w Charkowie tak naprawdę nie mam innych dobrych wariantów do wyboru. Zwłaszcza, że nie zdążono nam wypłacić pieniędzy. Teraz jechałyśmy obie na przejście graniczne.

Do spotkania rodziny doszło na przejściu Budomierz-Hruszew. Dzięki pomocy lokalnej policji po polskiej stronie udało się dojechać niemal do samej granicy.

- Bardzo chciałam zobaczyć męża, choćby przez chwilkę - przyznaje pani Nina. - Ale jak został po ukraińskiej stronie, stało się to całkowicie niemożliwe. Dzieliło nas jakieś dwa kilometry drogi. Niby blisko, ale znów byliśmy zdani tylko na telefon. Nie tylko z mężem, ale i z dziećmi. Andriusza zadzwonił w pewnym momencie zaniepokojony, bo zabrano im dokumenty. Uspokajałam go, że tak ma być i otrzymają je z powrotem. Ale cała procedura trwała ponad dwie godziny. Bo też nie byli tam sami, czekali w długiej kolejce. Nieźle zmarzli, bo noc była chłodna. Wreszcie syn dzwoni: "Mamo już dochodzimy". A ja czekam, patrzę i wreszcie rzeczywiście są. Boże, jaka to była radość. Byłam bardzo szczęśliwa. Wreszcie mogliśmy się objąć i przytulić. Szybko do samochodu i w drogę. Jestem bardzo wdzięczna panu Martinowi i wszystkim tym wspaniałym ludziom, którzy mi pomogli spotkać się z moimi dziećmi. Podróż od granicy do Łubowic trwała trzy i pół godziny. Próbowałam dzieci szybko wypytać, co tam w domu, ale one zmęczone bardzo posnęły. A ja spać nie mogłam. I nie mogłam się na nie napatrzeć.

- Sława Bogu, że są tu ze mną - dodaje. - Cieszę się nie tylko z tego, że jesteśmy razem i nie tylko za to jestem wdzięczna. Równie ważne jest to, że nie słyszą odgłosu nalotu ani huku bomb i wybuchających pocisków. To jest ogromnie ważne dla ich psychicznej stabilności. Czujemy się tutaj bezpieczni. Tym bardziej, że ludzie są dla nas bardzo dobrzy. Jestem niezwykle wdzięczna, że nam pomogli w naszej sytuacji. Wielkie im dzięki za troskę. Za to, że ciągle słyszymy tu pytania: Czego potrzebujecie? W czym możemy wam pomóc?

Słowo "wdzięczność" (błagodarnost) powraca w naszej rozmowie jeszcze wiele razy, właściwie jest w niej stale obecne.

Przyjęli ich sercem

- Przyjęliśmy dotychczas - spontaniczną decyzją zarządu - pięćdziesiąt osób z Ukrainy, w tym 21 dzieci i młodzieży - mówi Paweł Ryborz, kierownik ds. administracyjnych w łubowickim Centrum, odpowiedzialny m.in. za kulturę, pozyskiwanie funduszy, opiekę nad ruinami i parkiem itd. - Przyjeżdżali stopniowo. Piątego marca pięć osób, następnego dnia sześć. Łącznie zadeklarowaliśmy 55 miejsc z zapewnieniem wyżywienia i noclegu. Na potrzeby naszych gości urządziliśmy także miejsce do prania. Znaleźli się ofiarodawcy, którzy przynieśli lodówkę i pralkę, a także sponsor, który obiecał pokryć koszty zakupu suszarki. Ludzie spontanicznie przynoszą ubrania, proszki, chemię. Także łóżeczka dla dzieci. Dla młodych uchodźców udało się m.in. przeprowadzić z pomocą nauczycieli warsztaty malarskie.

Pomogła Fundacja Rozwoju Śląska, która sfinansowała m.in. zakup pralki automatycznej, lodówki, frytkownicy i krajalnicy.

Pan Ryborz podkreśla, że postrzega gości z Ukrainy bardzo dobrze. Chętnie włączają się w różne prace. Nie bardzo - z powodu ograniczeń sanepidu - mogą pomagać w kuchni, za to bardzo aktywnie uczestniczą w niektórych pracach w ogrodzie, pomagają przy sprzątaniu, w tym myciu okien, drzwi itp.

Kierownik nie ukrywa także, że Centrum chętnie przyjmie - ze względu na uchodźców - pomoc finansową. Bo też koszty utrzymania w stosunku do roku ubiegłego (gości było mało ze względu na pandemię), także z powodu podwyżek wzrosły o około 400 procent (są to m.in. koszty ogrzewania czy wywozu nieczystości).

- Wzięliśmy je na siebie. Ale o pomoc ludzi dobrej woli bardzo prosimy - mówi.

Idziemy razem z Niną i jej dziećmi do ich pokoju w Centrum Eichendorffa. Nie jest wielki, ale przytulny. Wręcz dosłownie, bo po chwili rodzina staje blisko siebie nawzajem i obejmuje się serdecznie. I już nie potrzeba słów. Każde z nich całym sobą zdaje się mówić: Nareszcie jesteśmy razem.

Ania zaczęła chodzić - jak inne dzieci przebywające w Centrum Eichendorffa - do łubowickiej podstawówki. Andriej, który uprawia siatkówkę i lekką atletykę, do szkoły sportowej w Raciborzu. Tej samej, której absolwentką jest złota i srebrna medalistka olimpijska Justyna Święty-Ersetic.

Na pytanie, jak przed 24 lutego układały się we wschodniej Ukrainie, także w Charkowie relacje między Ukraińcami a Rosjanami, Nina odpowiada, że jest zwykłym człowiekiem i wolałaby o polityce nie rozmawiać.

- Mogę tylko powiedzieć, że nie wyobrażałam sobie, że może dojść do czegoś takiego jak otwarta wojna - mówi. - Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Jak pierwszy raz doszło do bombardowania, zdawało mi się, że rozpoczęło się coś niemożliwego. Powtórzę, nie mogłam uwierzyć w to, co widzę ani w to, co słyszę. Bardzo tego pragnę, by to, co teraz dzieje się na Ukrainie, dobiegło końca. By udało się dogadać. Ale najważniejsze, żeby skończyło się strzelanie do ludzi. Do niewinnych ludzi, do cywilów. Żeby zaprzestano niszczenia infrastruktury. To wszystko jest bardzo straszne. Agresję rozpoczął Putin. On po prostu stracił rozum. Przecież my wszyscy byliśmy pokojowo nastawieni, przyjaźniliśmy się, nie umiem zrozumieć ani powiedzieć, dlaczego on zaczął tę wojnę.

Byliśmy szczęśliwi

Nina podkreśla, że przed jej rozpoczęciem rodzina wiodła szczęśliwe życie. Należała do tego szczęśliwego bycia razem także jej praca w Charkowie, dzięki której łatwiej było zapewnić dzieciom jedzenie, ubranie i szkołę.

- Mam wspaniałego męża i dzieci - zapewnia. - Razem zbudowaliśmy dom, nie jest wielki, ale daje komfort życia. Mama mieszka osobno, ale niedaleko nas. Teraz potrzeba nam tylko jednego. Żeby wojna się skończyła. Jak najprędzej.

Rodzina Gubanowych jak bardzo wiele ukraińskich rodzin wydaje się dziś rozpięta między nadzieją i zwątpieniem. Wybudowany wspólnymi siłami domek jednorodzinny póki co stoi nienaruszony. Ale kiedy pytam moją rozmówczynię, czy wrócą w rodzinne strony, odpowiada nie bez wahania, że tak, jeśli będzie gdzie wracać i do czego.

- Oczywiście, że chciałoby się wracać, bo to nasze strony rodzinne - dodaje - zostali tam przecież mąż i mama.

Na razie Nina marzy o tym, żeby znaleźć pracę, najlepiej w swoim zawodzie. Dopowiada, że wcale nie marzy o wyjeździe do wielkiego miasta. Ma nadzieję, że zajęcie dla krawcowej znajdzie się gdzieś blisko, choćby w Raciborzu. Może udałoby się jeździć razem z synem i to byłoby coś wspaniałego.

Wychodzimy przed budynek Centrum na krótki spacer. Nieopodal domu stoi na kolumnie popiersie Josepha von Eichendorffa, romantycznego poety, który tu w Łubowicach się urodził. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Z oddali nadchodzą dwie dziewczynki z mamami. Wracają ze szkoły. Dzieci pytają o jakieś szczegóły wystroju mijanego przed chwilą cmentarza, pewnie trochę innego niż na wschodniej Ukrainie. Mamy odpowiadają cierpliwie. Po chwili dzieciaki przyspieszają kroku, a potem już biegną i podskakują - one, a z nimi ich tornistry. Przez chwilę można próbować zapomnieć, że to mali uchodźcy, którzy zostawili daleko za sobą wybuchy, wystrzały i pogrzeby zmarłych. Wyglądają zwyczajnie, jak dzieci wracające ze szkoły do domu.

- Cieszę się, że tu jesteśmy, smutno tylko, że ojca nie ma z nami - przyznaje Andriej.

Pod pomnikiem Eichendorffa żegnamy się, obejmując się serdecznie. Życzę moim rozmówcom szczęśliwego powrotu do domu. Dziękują z ciepłym uśmiechem. Jest w nim nadzieja.

***

Uchodźców przebywających w Górnośląskim Centrum Kultury i Spotkań im. Eichendorffa można wesprzeć wpłacając pieniądze na konto: 91 2030 0045 1110 0000 0425 6670

Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!


Podziel się
Oceń

Komentarze
ReklamaSkład Opału
ReklamaHeimat
Reklamamubea
ReklamaMaxima - grudzień
ReklamaHelios
ReklamaOptyk Ptak 1197
ReklamaHospicjum2022
ReklamaRe-gat
zachmurzenie małe

Temperatura: 6°CMiasto: Strzelce Opolskie

Ciśnienie: 1012 hPa
Wiatr: 16 km/h

Ostatnie komentarze
J Autor komentarza: MieszkaniecTreść komentarza: OSP Fosowskie jest jedyną atrakcją dla dzieci w Fosowskiem.Dziękujemy OSP Fosowskie i życzymy dużo sukcesów.Data dodania komentarza: 16.04.2024, 11:56Źródło komentarza: Chętnych do Drużyn Pożarniczych nie brakuje J Autor komentarza: MieszkaniecTreść komentarza: Pani Baryga, nie ma szkoły podstawowej w Staniszczach Wielkich.Proszę nie wprowadzać w błąd czytelników Strzelca Oplskiego. Proszę się dokładnie dowiedzieć gdzie ta szkoła się znajduje.Data dodania komentarza: 25.03.2024, 18:43Źródło komentarza: Młodzież recytowała poezję po niemiecku J Autor komentarza: JanTreść komentarza: Jaka praca taka płaca.Data dodania komentarza: 14.03.2024, 10:51Źródło komentarza: Coraz mniej chętnych na radnych. Bo się to nie opłaca S Autor komentarza: AdamTreść komentarza: No ciekawe. Niech pokażą te plany.Data dodania komentarza: 05.03.2024, 12:59Źródło komentarza: Ul. Mickiewicza w Zawadzkiem będzie remontowana jeszcze w tym roku J Autor komentarza: JanTreść komentarza: Dokładne miejsce pożaru to dzielnica FosowskieData dodania komentarza: 26.02.2024, 18:35Źródło komentarza: Uratował seniora przed ogniem. Dzielnicowy z Kolonowskiego z ważnym odznaczeniem K Autor komentarza: TommyTreść komentarza: Miasto się wyludnia nie przez brak pracy. Miasto się wyludnia bo w tym mieście nie ma co robić po pracy. Tylko markety, apteki i mini galerie handlowe.Data dodania komentarza: 23.02.2024, 19:55Źródło komentarza: Wybory 2024. Jan Wróblewski po 10 latach robi drugie podejście do władzy
Reklama