Wojna zabrała nam normalne życie
Pani Oksana razem z córkami, Sofią i Wiktorią, dotarła do Starego Ujazdu, gdzie najpierw mieszkała, tydzień po wybuchu wojny na Ukrainie, dokładnie 3 marca. Jej mąż, Andrzej, od kilku lat pracował już w Polsce, miały do kogo przyjechać. Mimo to decyzja o opuszczeniu kraju nie była łatwa.
- Zaraz na początku wojny mama powiedziała mi, żebym zabrała dzieci i wyjechała za granicę - opowiada pani Oksana. - Wtedy stanowczo powiedziałam, że nie, bo przecież Ukraina to nasz dom, to całe nasze życie. Jednak, widząc, co się dzieje, jak zachowują się córki, że płaczą, są niespokojne i nie śpią w nocy, bojąc się o ich bezpieczeństwo, odważyłam się wyjechać. Sprawdzałam, jak wygląda sytuacja na granicy, niektórzy spędzali na niej nawet trzy, cztery doby, ale nam dość szybko udało się wjechać do Polski. Nigdy nie zapomnę, ile spotkało nas tutaj dobra, empatii i współczucia. Choć miałyśmy ogromne wsparcie, na początku było trudno. Nie znałyśmy kraju, ludzi, wszystkie dźwięki nas budziły. Najgorzej było, gdy zawyła syrena strażacka, wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że oznacza to pożar czy jakieś inne zdarzenie, pierwszą myślą było to, że wojna dotarła do Polski. Przyzwyczaiłyśmy się już do tego dźwięku, ale zawsze, gdy wyje syrena, myślę o tym, co dzieje się w domu.
Choć minęło dwanaście miesięcy, przeżycia i niepokój o losy wciąż ogarniętej wojną ojczyzny zostały.
- Gdy wszystko się zaczęło, 24 lutego, obudziła mnie koleżanka, która poprosiła, żebym pomogła jej obdzwonić wszystkich pacjentów, który byli zapisani w klinice, gdzie pracowałyśmy, że ta się nie otworzy - wspomina pani Oksana. - Nie wiedziałam, co się dzieje, dlaczego mam to robić, ale później wszystko stało się jasne i było bardzo straszne... Cały czas trudno to wspominać. Na początku bardzo dużo rozmawialiśmy z rodziną, znajomymi, kuzynami. Jak nigdy, bo zwykle nie było na to czasu. Mieszkamy we wsi w okolicach Lwowa, cała rodzina z miasta przyjechała do nas, mieszkaliśmy w czterech pokojach w więcej niż 20 osób. Gdy wył alarm, uciekaliśmy do piwnicy, było i tak, że siedzieliśmy tam przez całą noc...
- Każdy mój dzień zaczyna się od tego, że biorę do ręki telefon i przeglądam, co wydarzyło się przez noc - dodaje pani Oksana. - Sprawdzam, czy były gdzieś jakieś alarmy, czy gdzieś spadła jakaś bomba, czy nie ostrzelano jakiegoś miejsca, czy nic nie stało się mojej rodzinie, znajomym, wszystkim tym, których znam. Prawie codziennie dzwonię do mamy i bliskich, żeby dowiedzieć się, jak u nich jest.
Jak mówi pani Oksana, wielu przyzwyczaiło się do wojennej rzeczywistości.
- Osoby, które są dalej od wojny, nie w jej epicentrum, żyją swoim życiem, muszą pracować, gdy słyszą alarm, reagują, często mając nadzieję, że akurat nic nie spadnie, ale niestety, tak nie jest - przyznaje. - Teraz bardzo dużo osób zaczęło pracować jako wolontariusze, którzy kupują odzież, jedzenie, robią świece, wspomagają i zaopatrują wojsko.
Przez rok zmieniło się życie wszystkich Ukraińców, zginęły tysiące osób.
- Także te, które znaliśmy - mówi pani Oksana. - Niestety, wiele z nich to młodzi. Zginął nasz kolega, który miał dwójkę dzieci, 8-letnią córkę i 7-letniego syna, a jego żona w maju urodzi trzecie dziecko, które nie zobaczy już ojca... To bardzo trudne sytuacje, ale tłumaczymy sobie, że przecież nie możemy z tym nic zrobić. Ale nie takiej rzeczywistości chcielibyśmy teraz, w XXI wieku.
- Na początku wojny było bardzo strasznie, dzieci się nie śmiały, nie bawiły, jednak dużo osób mówi, że teraz jest jeszcze gorzej - przyznaje pani Oksana. - Dzieci rosną razem z wojną, nie myślą o tym, żeby się pobawić, czy po prostu zjeść loda, albo napić się soku. One myślą, dlaczego jest tak, jak jest. Mają zrujnowane prawdziwe, beztroskie dzieciństwo. Spokoju nie mają też matki, które urodziły podczas wojny, one nie myślą tylko o tym, żeby nakarmić czy przebrać dziecko, one muszą pamiętać też o tym, że gdy zawyje alarm, muszą szybko zejść do piwnicy, schować się i pilnować, żeby dziecko było cicho.
Choć mogłoby się wydawać, że pani Oksana i jej rodzina zaaklimatyzowali się w Ujeździe, gdzie obecnie mieszkają, to sercem i myślami są ciągle z domem.
- Staramy się żyć tutaj normalnie, razem z mężem pracujemy, córki chodzą do szkoły, mają swoje koleżanki, my też mamy swoich znajomych, wokoło jest wielu dobrych ludzi, za co jesteśmy wdzięczni, ale to nie jest normalne życie, czujemy, że to nie jest nasz kraj - mówi. - Gdy patrzę na zdjęcie domu, które mam w telefonie, zawsze płaczę, bo wiem, że jak dobrze nie byłoby gdzieś, dom to dom. Kiedy tam wrócimy, chciałabym utrzymywać kontakt z osobami, które poznałam w Polsce, chciałabym, żeby mogły przyjechać na Ukrainę, spokojną Ukrainę. Jeszcze nie wiadomo, jak długo będzie się to ciągnąć, jak wszystko się skończy, ale trzeba wierzyć, że wkrótce zapanuje wolność.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze