12 stycznia 1945 roku z przyczółka sandomierskiego ruszał pancerny walec. Ofensywa radziecka I frontu ukraińskiego pod dowództwem Iwana Koniewa była nie do zatrzymania. Wystarczy wyobrazić sobie, że na każdy kilometr frontu przypadało około 100 czołgów i 250 dział. Gdyby postawić je w jednym rzędzie, czołgi stałyby co 10 metrów, a działa co 4 metry od siebie. Podczas walk piechota poruszała się 25 kilometrów, a wojska pancerne 60 kilometrów na dobę. Sowieci dysponowali 10-krotną przewagą liczebną nad Wehrmachtem, więc nikt o zdrowych zmysłach nie mógł mieć nadziei na powstrzymanie takiej potęgi.
Doskonale rozumiało to niemieckie dowództwo, które przygotowywało się na nieuchronne. Duży wysiłek włożono w ewakuację ludności. Na przykład 14 stycznia 1945 roku stan podwyższonego pogotowia alarmowego ogłosiło dowództwo w Opolu. Trzy dni później ogłoszono ewakuację z miasta kobiet i dzieci, a potem wszystkich, którzy nie byli objęci obowiązkiem służby wojskowej. Z 60 tysięcy mieszkańców przed nadejściem Sowietów, w Opolu pozostał 1 tysiąc ludzi zdatnych do noszenia broni i niezdolnych do ewakuacji.
Z Górnego Śląska w sumie ewakuowano około 1,5 miliona osób, z czego tylko dla części wystarczyło miejsca w pociągach. Reszta ruszała wozami lub pieszo przez makabryczne mrozy, jakie wówczas panowały. Szlak na zachód usłany był ciałami kobiet, starców i dzieci, którzy nie wytrzymali tych warunków.
Śmierć z rąk Sowietów i Niemców
Ewakuacja nie przebiegała zresztą tak płynnie, jak można by podejrzewać niemiecki Ordnung. W wielu miejscach działacze NSDAP wręcz zakazywali ludziom wyjazdu i opuszczania zakładów pracy. Krwawe żniwo zbierała niemiecka propaganda, która do ostatniej minuty zapewniała, że Sowieci nie wkroczą. Zginęło przez to wielu młodych ludzi z Hitlerjugend i innych organizacji wykorzystywanych do obserwacji ruchów wroga i innych działań pomocniczych.
W Strzelcach kilkoro chłopców z Reichsarbeitsdienst (służba pracy) obsadzało działo przeciwlotnicze przy wyjeździe w kierunku Zawadzkiego. Pierwszy oddział Sowietów, który na nich natrafił, po prostu całą obsługę rozstrzelał.
Zdarzało się zresztą, że młodzi ludzie ginęli z rąk rodaków. Gdy grupka chłopców z Hitlerjugend, pracujących przy budowie linii kolejowej koło Namysłowa, dowiedziała się o zbliżającym się froncie, postanowiła wrócić do swoich domów w głębi Niemiec. Zostali rozstrzelani przez żołnierzy niemieckich lub SS.
Obozy i marsz śmierci
O wiele mniejsze szanse na przeżycie mieli więźniowie wszelkiej maści obozów pracy i jenieckich. Ewakuowanych gnano przez mrozy często bez butów i ciepłej odzieży. Gdy nie byli już w stanie iść, zostawali natychmiast likwidowani.
Śląsk zasłany był trupami więźniów z KL Auschwitz i podległych mu obozów. W Błotnicy Strzeleckiej zabito 23 osoby, które odpadły od kolumny marszowej. W Głubczycach i Bierawie strażnicy zabili po 18 osób, w Sławięcicach 25 osób, w Głuchołazach - kilkadziesiąt. To tylko kilka bliższych nam miejscowości z długiej listy zbrodni. Niektóre obozy po prostu likwidowano na miejscu. Z 3500 osadzonych w Sławięcicach ocalało 200 osób. Podobóz żydowski strażnicy obrzucili granatami i podpalili z żywymi ludźmi w środku.
Podobny los spotykał też jeńców wojennych i robotników przymusowych. W obozie pracy w Blachowni zabito 4 osoby, w tym matkę z dwojgiem dzieci. W Nowej Cerekwi żołnierz Wehrmachtu zastrzelił przymusowego robotnika. Powód? „Okazywanie radości z wycofywania się oddziałów niemieckich”. W Komprachcicach rozstrzelano 11 robotników za gromadzenie żywności. To tylko przykłady.
22 stycznia rozpoczął się marsz śmierci jeńców wojennych osadzonych w Stalagu 344 i innych w Lamsdorf (Łambinowice). Pierwsi wyruszyli jeńcy brytyjscy, których było ponad 48 tysięcy. W kolejnych dniach szli jeńcy polscy, radzieccy, jugosłowiańscy i włoscy. Formowano ich w kolumny po tysiąc. W sumie przeszli 800 kilometrów, co zajęło im 3 miesiące. Grupkę osadzonych, która była tak słaba, że nie mogła wziąć udziału w ewakuacji, pozostawiono w obozie i część z nich dożyła wkroczenia Armii Czerwonej 17 marca 1945 roku.
Czystka wśród osadzonych w więzieniach
Osobnym rozdziałem było traktowanie więźniów osadzonych w więzieniach sądowych. Tutaj plan ewakuacji przewidywał, że osoby z niskimi wyrokami miały być po prostu wypuszczone na wolność. Nie dotyczyło to jednak większości osadzonych. Uwolnieniu nie podlegali więźniowie aspołeczni, polityczni, przestępcy z nawyku, osoby pozostające do dyspozycji innych władz, osoby podlegające przekazaniu gestapo po odbyciu kary, osoby skazane na czas nieoznaczony i psychicznie chorzy. Czyli zdecydowana większość.
Instrukcja była tutaj wyjątkowo precyzyjna. Więźniowie mieli być ewakuowani, a jeżeli byłoby to niemożliwe, to planowano zwolnić jeszcze grupkę najmniej szkodliwych osadzonych. Resztę należało przekazać policji celem likwidacji. Jeżeli i to byłoby niemożliwe - rozstrzelać osadzonych mieli już sami pracownicy więzienia, po czym mieli dokładnie zatrzeć ślady zbrodni.
Więzienie w Wielkich Strzelcach poszło na pierwszy ogień. Uważane było za jedno z najcięższych, więc trafiali tu głównie skazani za przestępstwa polityczne. 19 stycznia uformowano kolumnę złożoną z 500-600 strzeleckich więźniów, która ruszyła pieszo w kierunku Brzegu, a potem do Świdnicy. Do tego etapu dotarło zaledwie 200 osób. Reszta pomarła z zimna lub została po drodze zastrzelona.
Podobny los spotkał więźniów z Opola. Ewakuację rozpoczęto 20 stycznia. Zwolniono 52 osoby, a 87 wyruszyło w kierunku więzienia w Brzegu. 106 więźniów zostało przekazanych gestapo i wszelki ślad po nich zaginął.
Brzeg został ewakuowany 22 stycznia. Kolumna złożona z 600-800 więźniów ruszyła pieszo na południe i po przekroczeniu Sudetów zostali oni przewiezieni do Bawarii. Po wyzwoleniu przez wojska alianckie okazało się, że z tej masy ludzi przeżył najwyżej co dziesiąty.
30 stycznia ewakuowano więzienie w Nysie. 50 osób wyruszyło w kierunku Świdnicy i ślad po nich zaginął.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze