Wcześniej pracowałam na oddziale urologii, taki typowy zabiegowy oddział, szybki i mało konfliktowy. Nie miałam do czynienia z dużą ilością śmierci, ciężkich powikłań chorobowych, pacjentów pod respiratorem. Jak zaczęłam pracować na covidzie, to się zaczęła fala tych zachorowań. Niestety pojawiało się u nas dużo pacjentów, wielu pod respiratorami, umierali nam w naprawdę dużych ilościach, ta śmierć była wokół... to mnie najbardziej przerażało. Nawet nie ciężka praca, ten pot lejący się po plecach przy trzydziestu stopniach. Bezradność tych ludzi. W oczach ten smutek, przerażenie... To było najcięższe. Gdy nie można im było w niczym pomóc, bo się po prostu nie dało.
To jest praca wykańczająca psychicznie. Każdy ma swój próg, granicę, gdzie byłby w stanie coś wytrzymać lub nie, ale mi ta praca też daje satysfakcję, bo niestety jedna osoba odejdzie, ale dwie się uratuje. Tak więc ma człowiek tę świadomość, że po coś tu jesteśmy. Gdyby nie my, to nikt by tym pacjentom nie pomógł. Nikt by nie wszedł, nikt by im nie podał wody, herbaty, jedzenia nawet, do toalety nie wyprowadził.
Było ciężko, ale zespół mieliśmy fajny, współpracowało nam się dobrze, więc mimo tych ciężkich chwil, nie miałam takich chwil zwątpienia. Na jesień już byłam zmęczona, nie ukrywam. To już był taki moment, że człowiek chciałby ściągnąć ten kombinezon i wrócić już na normalny oddział.
Starałam się, żeby nie brać sobie tego tak bardzo do serca, bo by człowiekowi było ciężko w ogóle wrócić do pracy, jakby miał cały czas świadomość, że na następnym dyżurze kolejne osoby odejdą. Czasami nie da się zostawić tego tak do końca, ale z drugiej strony uważam się za osobę raczej twardą. Odreagowanie po dyżurze też jest ważne. Każdy ma swoje hobby, zajęcia, więc człowiek wracał do domu, starał się wyłączyć to, co było, zająć się tym, co jest i tym, co ma być, czyli rodziną, przyjaciółmi... To jest najważniejsze.
Jest kilku takich pacjentów, których pamiętam i niestety to są właśnie ci pacjenci, którzy w większości odeszli.
W większości to były osoby starsze, schorowane, gdzie ta choroba po prostu pogorszyła ich stan, sprawiła, że ten wirus bardzo nasilił wszystkie dolegliwości, bo on tak generalnie działa, że pogarsza się stan zdrowia mocno, zwłaszcza wydolność oddechowa. Oni, wbrew wszystkiemu, byli hardzi, twardzi i walczyli do końca o swoje życie. Przy tym wszystkim byli pogodni. Miałam taką panią, z którą na poprawę humoru śpiewałyśmy wieczorami, jak byłam na zmianie. Zaciągała wschodnim akcentem. Nazywała się pani Kazia. Żeby ją trochę rozruszać, to śpiewałyśmy wieczorami jakieś pieśni od niej, ona je narzucała, ale generalnie to, co się znało, to się śpiewało. Ona była pogodniejsza, nam to poprawiało humor, tak więc od razu było weselej jakoś tak na duszy, jej i nam. Pani Kazia zmarła, niestety.












Komentarze