Aleksandra Szot obecnie przebywa w Domu Seniora „Tiliam” w Zawadzkiem. Jako dziewięcioletnia dziewczynka w czasie wojny musiała opiekować się swoją młodszą siostrą i kuzynostwem. Widziała rzeczy, których mała dziewczynka nie powinna oglądać. Swoje wspomnienia opowiadała dzieciom, wnukom, a także przenosiła je na papier. Rodzina pani Aleksandry zebrała wszystkie maszynopisy i stworzyła książkę ze zdjęciami, żeby historia, jaką przeżyła ich matka i babcia, była wiecznie żywa i przekazywana z pokolenia na pokolenie. W Domu Seniora w Zawadzkiem zorganizowano specjalny wieczór poetycki poświęcony życiu i twórczości seniorki. Ze względu na stan zdrowia pani Aleksandry, mimo że była obecna na sali, o jej życiu opowiadała rodzina.
Wojna wybuchła, gdy miała 9 lat
Aleksandra Szot urodziła się 11 października 1930 roku. Do piątego roku życia przybywała u dziadków, po śmierci babci zabrali ją rodzice do Grabowa koło Warszawy, gdzie pracowali u Feliksa Karaszewskiego, który prowadził gospodarstwo ogrodnicze specjalizujące się w uprawie warzyw. W 1938 roku poszła do pierwszej klasy, później zdała do drugiej, ale już nie zdołała jej ukończyć, bo wybuchła wojna. Rodzice zdecydowali, że Aleksandra wraz ze swoją mamą wyjadą do rodziny na wieś. Ojciec miał do nich dołączyć w październiku po zakończeniu prac w ogrodzie.
– Kiedy ojciec wracał pociągiem do domu, przez Warkę, właśnie Niemcy zatrzymali pociąg i wszystkich mężczyzn zabrali do przejściowego obozu – wspomina pani Aleksandra w swojej książce. – Zatrzymanych było tak dużo, że Niemcy nie potrafili ich zliczyć. Ojcu z jeszcze jednym kolegą udało się uciec. Podkopali w nocy ogrodzenie i uciekli z obozu, szli tylko nocami. Którejś nocy ojciec wrócił strasznie wychudzony, zarośnięty i zawszony. Nawet nie wchodził do domu. Mama wyniosła mu wodę do umycia i czyste ubrania. Nie mógł jeść, pił tylko herbatę i zioła. Niestety niedługo był w domu. W lutym 1940 roku sołtys wezwał ojca, żeby się zameldował, kiedy poszedł – tam już czekali Niemcy. Zabrali wtedy wszystkich mężczyzn, którzy przyszli do sołtysa, reszcie udało się uciec do lasu. Ojciec został wywieziony do prac polowych. Po pewnym czasie przyszedł list, że ojciec żyje i jest u baora w okolicach Düsseldorfu.
Jak wspomina pani Aleksandra, w tym czasie ona wraz z matką nie miały za co żyć. Jej mama zaszła w ciążę i pracowała u gospodarza za żywność.
– W czerwcu urodziła się moja siostra. Miałam wtedy 10 lat. W lipcu już moja mama zatrudniła się u dziedzica w Bartodziejach, do przerywania buraków cukrowych i pastewnych. O 6.00 rano ruszałyśmy razem z mamą na pole. Mama stawiała dwa kije i zawieszała na niej płachtę, a moim obowiązkiem było huśtanie siostry aż zaśnie. Jednak w październiku cała wieś została wysiedlona. Każdy szukał miejsca dla siebie, nie dbając o innych. Nas i ciocię Jankę przejęli kuzyni w Piastowie k. Wsoli. Była tam jedna izba, w której spali kuzynowie, na drugim łóżku mama, ja i siostra, a na trzecim ciocia z dwoma chłopcami.

Tam z matką pracowały w polu, a później Niemcy zatrudnili je razem z ciotką przy obieraniu ziemniaków.
– Mama z ciotką obierała grubo te ziemniaki, a obierki zabierały do domu i skrobały, a ja z nich gotowałam zupę: grochówkę, krupnik, zalewajkę czy żurek. Tak minęła zima 1940/41. Potem mama z ciotką zostały zatrudnione na lotnisku we Wsoli. Pracowały tam przy maskowaniu samolotów, sadziły gałęzie i obsypywały pieskiem – pracowały od rana do zmroku. Na mnie spoczywał obowiązek opieki nad dziećmi i dalej gotowałam zupy. Po czym przelewałam je do dwóch kamiennych garnków. Brałam zupę, 2 łyżki i 2 kromki chleba i z dziećmi szłam na lotnisko do mamy i cioci. Siostrę opasywałam sobie w pasie, Henio, który miał 6 lat, szedł z boku i trzymał się chustki, a z drugiej strony Stasio trzymający się koszyka. Droga na lotnisko była piaszczysta, ledwo wyciągaliśmy nogi z piasku. Lotniska pilnował strażnik, jeden nas wpuszczał, inny kazał iść na około i wtedy musieliśmy nadrabiać około 3 kilometrów. Powrót był nieco lżejszy, bo nie niosłam koszyka z garnkami, a później trzeba było nakarmić dzieci i położyć je spać. Pamiętam, jak mama kazała mi sprawdzać bioderka, jak zaczęłam to robić siostrze, to zwichnęłam jej. Siostra tak zaczęła płakać, a ja nie wiedziałam co robić. Na szczęście niedługo po tym przyszła mama, która nasmarowała i naciągnęła bioderko siostry, namoczyła szmatę w wodzie z cukrem i mała zasnęła.
Głód doskwierał ludziom i zwierzętom
– Dostawaliśmy kartki na 20 dkg cukru na tydzień na siostrę, 2 kg chleba i 1 kg mięsa. Chodziłam po ten przedział do Jedlińska, około 4 kilometrów. Jednego dnia poszłam później niż zwykle, nie było już nic tylko nieporąbane kości wołowe. Ponieważ nie miałam przyjść na drugi dzień, wzięłam te kości, które jak szłam wystawały z koszyka. Kiedy wywęszyły je psy, zaczęły nas gonić. Henio odganiał psy, bo ja w jednym ręku trzymałam koszyk, a na drugiej ręce moją siostrę. Po powrocie pożyczyłam siekierę i zaczęłam rąbać kości. W pewnej chwili siekiera wyleciała mi z rąk i spadła na nogę siostry, która stała obok. Narzędzie przecięło skórkowy but z podszewką, grube rajstopy i drasnęło skórę. Noga na całe szczęście była cała. Mama i ciocia powiedziały, że Bóg czuwał nad dziećmi.
Po zakończeniu prac na lotnisku we Wsoli przewieziono nas traktorem na inne lotnisko za Radomiem. Przydzielono nam barak po jeńcach wywiezionych do Oświęcimia. Ściany baraku były pokrwawione, na pryczach leżała sieczka. Mama z ciocią nazbierały suchej trawy, którą poukładały na pryczach – wspomina seniorka.
I opisuje, że obiady otrzymywali z kotła dla jeńców, a żeby je dostać, trzeba było ustawić się do kolejki.
– Miałam 2 dzbanki trzylitrowe – na osobę dostawaliśmy 2 litry na cały dzień. Do baraku miałam około kilometra, dzbanki były bardzo ciężkie, bardziej je ciągnęłam niż niosłam, ale z pomocą zawsze przychodził mi Henio. Zupa śmierdziała z daleka. Była to zielona woda z kawałkami brukwi, liści i czasami ziemniaka. Jednego razu jak zwykle stałam w kolejce. Jeden z jeńców wysunął nogę z szeregu, wtedy doskoczył do niego wielki pies i wyrwał mu kawałek ciała z nogi. Jeniec upadł, a ja z dziećmi uciekliśmy. Mówiłam mamie, że więcej nie pójdę, ale musiałam. Wszędzie wałęsały się psy. Jednego dnia kucharz wydający zupę kiwnął na mnie i kazał podać dzbanki. Nałożył ryżu z suszonymi śliwkami. Niektórzy Niemcy też mieli serce. Do wieczora wylizywaliśmy garnki do czysta, nie myśląc o mamach. Nigdy nie zapomnę tego smaku. Po obiedzie wałęsaliśmy się po niemieckich śmietnikach, czasami znajdywaliśmy zepsutą zabawkę, konserwy, suchary lub całe bochenki chleba. Nastała sroga zima, a my nie mieliśmy ciepłych ubrań ani butów. Jedni Niemcy okazali ludzkie zachowanie i jeden oficer podarował nam piecyk-kozę, żebyśmy mogli się ogrzać. Baraki były wewnątrz puste, żeby napalić obrywaliśmy korę z bali baraków i paliliśmy w piecyku. W zimie nie chodziliśmy po obiady, jedliśmy czarny i twardy chleb, i piliśmy herbatę z ziół.
Tam dom, gdzie kawałek izby
Wiosną rodzinę przetransportowano do wsi Czarna Rola. Tam 6 osobom przydzielono 12-metrową izdebkę z glinianą kuchenką z fajerkami, postawiono 2 łóżka, stolik i wiadro z wodą w kącie.
– Czarna Rola posiadała łąki torfowe. Mama z ciocią dostały pozwolenie na zbieranie pokruszonego torfu, więc było czym palić. Gospodarz nazywał się Jan Potera. Miał czworo dzieci. Najmłodsze było w moim wieku, a najstarsza córka miała 21 lat, chorowała na gruźlicę i niestety zmarła. Gospodarze przyjęli nas z niechęcią, ale zmienili o nas zdanie, kiedy zmarła ich córka, po jej śmierci mama z ciocią pomagały wtedy w gospodarstwie.
W wieku 13 lat zachorowałam na zapalenie płuc. Leczono mnie okładami z zimnej wody. Mama poszła pracować, a mnie zostawiła pod opieką dzieci. Miały mi zmieniać ręczniki. Sama nie mogłam się ruszyć, miałam silne kolki. Jednak dzieci bawiły się na podwórku i zapomniały o mnie, aż wreszcie któreś przybiegło i zmieniło mi ręcznik. Zdejmowane ręczniki parowały, a mi nic nie pomagało. Dopiero jak postawiono mi bańki – poprawiło mi się. Po dwóch miesiącach chodziłam, ale jeszcze opierałam się o ściany – wspomina pani Aleksandra.
Takich obrazów się nie zapomina
– Pewnego dnia dzieci bawiły się na podwórku. Nagle usłyszały warkot silników. Na podwórko pana Potery wjechali Niemcy, ja spośród dzieci byłam najstarsza, więc do mnie podszedł Niemiec i spytał, gdzie jest bandyta. Powiedziałam, że nikogo nie widziałam. Wtedy mężczyzna krzyknął, że kłamię i uderzył mnie pytą – wspomina w zapiskach. – Rozciął mi sukienkę i skórę, leciała mi krew z pleców. Dzieci zaczęły płakać, ja też, bo tak bardzo bolało. Niemcy wsiedli do aut i odjechali. Minęło może dwie godziny i nadjechał chłopski wóz, a na nim leżał człowiek, nie ruszał się. Pojawił się też Niemiec z psem i ten pies poleciał do stodoły, wyciągnęli rannego człowieka. Bili go, przywiązali do wozu i ruszyli. Początkowo mężczyzna biegł, potem upadł i tak go ciągnęli. Później mama powiedziała mi, że to byli Żydzi. Zbliżał się front. Musieliśmy uciekać. Pan Poter zaprzągł konia do wozu, posadził na niego małe dzieci, wziął ziemniaki i inne produkty żywnościowe, trochę ubrań i pościel. Uciekaliśmy do lasu, do leśniczówki. Tam były już tłumy ludzi. Wszędzie leżeli ranni żołnierze, niektórzy mieli pourywane kończyny. Ludzie palili ogniska, żeby się ogrzać. Nagle podleciał granat i zapalił się nasz schron, część ludzi spłonęła. Wtedy pan Potera powiedział, że jak mamy umierać to na swoich śmieciach i wróciliśmy do domu. Nagle usłyszeliśmy straszny huk, ziemia i dom wszystko się trzęsło. Nadjechali Rosjanie, którzy grali i śpiewali, mówili, że to katjusze tak grają. Gospodarz dał im ziemniaków, które upiekli w ogródku. Na szczęście byli przyjaźnie nastawieni, dali nam trochę słoniny, a wieczorem pojechali na Berlin. Po Rosjanach przyjechali Niemcy i zabrali świnie, kury, jedynie krów nie zabrali, bo były ukryte na torfowisku.
Niekończąca się tułaczka i ginący ludzie
– W marcu 1945 roku przeprowadziliśmy się do Jedlińska, miasteczka, które było zniszczone – wspomina seniorka. – Byli tam jeszcze Niemcy, pilnowali Żydów, których zamknięto w szkole. Wieczorami nie można było się tam zapuszczać. Niemcy wyprowadzali Żydów koło cmentarza. Zabrano też mężczyzn Polaków do kopania dołów. Żydom kazano się ustawić nad wykopanym dołem, a następnie zaczęli strzelać z karabinu maszynowego. Polacy natomiast musieli zakopywać doły – groby Żydów. Kiedy Niemcy odjechali, wszyscy polecieli do tych dołów. Widok był okropny. Na wierzchu dołów było widać ręce zaryte w piasku. Ludzie mówili, że byli ranni, których wrzucano do dołów. Długo nie mogłam spać, widziałam ciągle, jak ci ludzie drapią rękami ziemię i krzyczą. Jedlińsk był miastem żydowskim, mało mieszkało tam Polaków.
W styczniu 1946 roku wrócił wujek i zabrał ciocię z chłopcami do Warszawy. Było mi lżej, ale i smutno, bo jednak całą wojnę byliśmy razem. W lutym wrócił ojciec, pobył trochę, ale że nie było pracy, wrócił do dawnego pracodawcy. A my znów byłyśmy same. Rodzice postanowili, że wyjedziemy na ziemie odzyskane. W Jedlińsku ukończyłam szkołę podstawową. Maturę zdałam wiele lat później, jak już pracowałam – wspomina.
Pani Aleksandra wyszła za mąż i przyjęła nazwisko Kordowina. Wspólnie z mężem osiedlili się w Niemodlinie, doczekali się dwójki dzieci. Pani Ola pracowała m.in. w księgowości, w sklepach. Kiedy w roku 1985 zmarł jej mąż, z tęsknoty za nim zaczęła pisać wiersze. Bliscy mówią, że to bardzo zaradna kobieta, chętnie pomagała ludziom, uwielbiała robić na drutach, nie było dla niej rzeczy niemożliwych.
– Jej dewiza życiowa brzmi: co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj – przyznają bliscy.
Dom Tilliam, gdzie obecnie mieszka pani Aleksandra, pod koniec kwietnia zorganizował jej wieczór poetycki.
– Każdy nasz pensjonariusz ma swoją własną historię, którą chcemy poznać – mówi Anna Żydek, dyrektorka Domu Seniora Tilliam w Zawadzkiem. – Każdy senior to inny punkt widzenia, inne wartości. Wielu z nich to jednostki wybitne, artyści, nauczyciele, lekarze czy rzemieślnicy, którzy wnieśli swój wkład w rozwój społeczeństwa. Ich pasje, determinacja i osiągnięcia, często zdobyte w trudnych warunkach, mogą być ogromną inspiracją do działania czy rozwijania własnych talentów. Poznajemy ich życiorysy, historie, czasami tak zaskakujące i odmienne od naszego życia codziennego, że wręcz fascynujące. Te osoby, mimo wieku, mają ważne rzeczy do przekazania, a my staramy się dać im taką możliwość.

„Wspomnienia”
Gdy 20 miałam lat,
bardzo piękny był wtedy świat.
Miałam koleżanki i kolegów
i chłopca sercu miłego.
Wszystko się do mnie uśmiechało,
domy, drzewa, łąki, niebo i kwiaty.
Choć niewiele posiada każdy młody człowiek,
jest bardzo bogaty.
Było to pięć lat po strasznej wojnie.
Ludzie byli sobie życzliwi, łany zbóż rosły spokojnie.
W przyszłość spoglądali z niepokojem,
pragnąc jedynie, żeby więcej nie było wojen.
Wyszłam za mąż bez doświadczenia żadnego.
Byłam młoda i nie bałam się niczego.
Życie nie jest bajką, tak mówi przysłowie.
Nikt nie chce uwierzyć, ale uwierzy przecież,
gdy oberwie od niego po głowie.
Dwoje dzieci miałam,
na uczciwych ludzi wychowałam.
Gdy dzieci odeszły z domu,
nieraz płakałam po kryjomu.
Byliśmy z mężem we dwoje,
myśląc że pokonamy przeciwności losu i złe nastroje.
I naraz tragedia się stała.
Zmarł nagle i sama zostałam.
Odtąd życie zrobiło się szare i bez celu.
Nikt nie wierzy, a uwierzyło niewielu.
Choć dzieci i wnuki mnie kochają,
Jak mogą tak rozweselają.
Czuję jednak, że puste i samotne życie upływa.
Jedynie zmarszczek i siwych włosów przebywa.
Staram się być pozytywna, działkę uprawiam, śpię, jem i pracuję.
Wiem, że sama siebie oszukuję.
Teraz rozważam wszystko skrycie.
Największym bogactwem człowieka jest zdrowie i życie.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze