Przejdźmy jednak do rzeczy. Chcę wam opowiedzieć o pewnym czcigodnym. Pierwszy raz spotkałem go jeszcze w kleryckich czasach, chyba na jakimś filmiku. Przyznam, uznałem go za wariata, obłąkańca, oryginała i amatora kwaśnych jabłek. Zbagatelizowałem więc go. Z czasem jednak zrobił się wokół niego szum. Bo chory (i to w istocie rzeczy na głowę!, a konkretnie na glejaka), bo cierpiący, bo katocelebryta, bo był u Owsiaka. Niech to! Żeby rozmawiać z innymi, muszę się zainteresować tym gościem. Jego wygląd był, ujmę rzecz eufemistycznie, mało pociągający. Okulary jak denka od słoików, część ciała sparaliżowana, w porównaniu z nim, mimo swojego rerania urastam do lidera krasomówstwa.
A jednak zadziwił świat. Pokonując trudności i własne ułomności, nieprzychylnych przełożonych w seminarium, zlaicyzowany dom, zostaje katolickim księdzem, katechetą, broni doktorat z bioetyki, zakłada hospicjum. Tak w skrócie można opisać ks. Jana Kaczkowskiego. Co mi tak zaimponowało? Pozwól, Czytelniku, że wprowadzę Cię z przedpokoju do pierwszego z kilku pokojów.
Pokój 1. Konflikt z kościołem
Każdy z nas szukał lub też szuka akceptacji w grupie rówieśniczej. To normalne. Podobnie było z młodym Janem. Dlatego został ministrantem. Niestety, nie do końca mu się to udało, bo nie spotkał się z aprobatą rówieśników. Jak sam przyznaje: „Albo mnie kopali, albo wpychali do szafy, albo po prostu do niczego nie dopuszczali”. Tragiczne. Ale i o takich sytuacjach słyszałem od niejednej osoby.
Nie banalizuję problemu, ale to nie jest jeszcze powód do skonfliktowania się z Kościołem. Już jako dziesięciolatek (sic!) przestał chodzić na lekcje religii, bo ksiądz katecheta nie umiał dopuścić do swojej głowy, że uczeń z potężną wadą wzroku nie prowadzi zeszytu (aby coś przeczytać musiał podsunąć tekst pod sam nos). Wrócił pod koniec podstawówki. W liceum wraz z kolegami robił zawody: kto szybciej wytrąci katechetę z równowagi.
Dla niejednego mógł być archetypem nowoczesnego Polaka. Wyznaje: „Moje spojrzenie na wiarę i Kościół było wtedy typowym spojrzeniem laickiego chłopaka, oczytanego w „Gazecie Wyborczej”. Oczywiście, Jezus istniał i głosił piękne idee, ale – również oczywiście – Kościół to paskudna instytucja, która zagarnęła Jego postać dla swoich nikczemnych celów, a zwłaszcza dla kasy”. Zarzuty brzmią znajomo, prawda?
Pokój 2. Powołanie: tak, ale nie
Zrozumienie, czym jest Komunia św. nie jest dane każdemu. Sam nie znoszę infantylnego komunału księży i katechetów o „przyjęciu Pana Jezusa do serduszka”. To znaczy, do której komory? A może przedsionka? Kyrie eleison! Jan wyznał, że po spowiedzi, którą odbył na ogromnym kacu w toruńskim kościele jezuitów, zaczął częściej komunikować. I to tak na serio, głęboko. Nie myślał o hostii, jako andrucie, ale prawdziwym wejściu w tajemniczą bliskość z Absolutem – istotą niewyrażalną słowami. Kąśliwie komentował nieszczęście wielu młodzieńców (z czasem może się okazać, że i starych księży), którzy realizowali tak naprawdę powołanie ich matek. A raczej ich wyobrażeń, które rozsądnie powtarzały frazes: kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie.
Właśnie to zrozumienie istoty Komunii przybliżało go do decyzji o wstąpieniu do seminarium. Przyszło jednak odrzucenie. Jezuici mu odmówili, komentując to słowami „gdyby nie istniały inne przeciwskazania”. Tchórzliwie nikt nie chciał tego wyjaśnić. Bano się tego chłopaka z ułomnościami. Inaczej jednak było w gdańskim seminarium, którego zwierzchnikiem był zmarły już abp Tadeusz Gocłowski. Przyjął go.
Tym, na co trzeba zwrócić uwagę, to formacja, przez jaką przeszedł Jan. Krytycznie, wraz z innym wspaniałym księdzem – zmarłym przed dwoma laty Piotrem Pawlukiewiczem, podchodzi do stosowanego w wielu seminariach kryterium negatywnego. W niczym nie podpadł, to święcimy. A przecież nie o to chodzi. Nikt, komu zależy na własnym biznesie (wybaczcie analogię handlową), nie będzie brał do zadań kierowniczych człowieka BMW – biernego, miernego, ale wiernego. Wskazuje za Pawlukiewiczem i Ziębą (również zmarły już prowincjał dominikanów), że kandydat do święceń ma pokazać, dlaczego warto wyświęcić go na kapłana.
Pokój 3. Bioetyka
Być może własne choroby skłoniły go do zakopania się w zagadnienia bioetyczne. Zaimponował mi tym jak w sposób racjonalny i klarowny (żeby nie powiedzieć: łopatologicznie) tłumaczy dylematy ze swojego podwórka. A to też jest ważne. Czytelnik również ma doświadczenie nauczycieli, którzy kwestie banalne objaśniali w sposób tak zawiły, że powstawał z tego nowożytny węzeł gordyjski. I na odwrót – znajdował się i taki współczesny Aleksander Macedoński, który jednym pociągnięciem sztyletu niszczył splot. Zespół Pidżama Porno śpiewał w jednej z piosenek „Nikt tak pięknie nie mówił, że boi się miłości”, mógłbym sparafrazować i stwierdzić: „Nikt tak pięknie nie mówił o bioetyce jak Kaczkowski”. No, prawie. Na studiach miałem bardzo dobrego bioetyka. Profesorze, pozdrawiam!
Pokój 4. Hospicjum
Jan pracował, jako kapelan w szpitalu. Wbrew bredniom opowiadanym przez zdrowych, to bardzo ważne zadanie. Na boku zostawiam kwestię opłacania księdza-kapelana. Jeśli jest cały czas do dyspozycji pacjentów i personelu, jeśli towarzyszy im, to uważam za elementarną sprawiedliwość zapewnienie mu środków na utrzymanie. W przeciwnym razie będzie musiał być gdzie indziej. Logiczne.
Część puckiego szpitala, w którym był kapelanem, była jednak likwidowana. Dlatego Jan zdobył się na utworzenie domowego hospicjum. Z czasem zostało ono jednak rozwinięte w pełnowymiarowy oddział paliatywny. Zaprosił w charakterze wolontariuszy swoich uczniów z zawodówki. Ograniczony chorym ciałem nie był w stanie sam ogarnąć przewożenia i składania łóżek dla chorych. Mądry człowiek, bardzo mądry. Mówił o tych uczniach pieszczotliwie: ogry. Choć sami z domu nie wynieśli za wiele dobrego (bo może to nie wina nawet samych rodziców; oni przecież też z jakiegoś domu pochodzą i być może nie poznali dobra), to stając przed majestatem Siostry Śmierci, uczłowieczali się, humanizowali.
Zamiast zakończenia
To nie koniec historii Jana. Będę chciał jeszcze do niej wrócić za jakiś czas. Po obejrzeniu filmu (uwaga, lokowanie produktu!) „Johnny” z przyjaciółmi, chcę go zrobić jeszcze raz, ale z moimi uczniami z branżówki. Wtedy odniosę się też do innych aspektów Jana. Może pozwoliłby mi mówić do siebie dość poufale „Johnny”? Chciałbym.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!












Komentarze