Polskie Biuro Podróży Orbis zostało założone w 1920 roku we Lwowie. II wojna światowa przerwała działalność biura, a większość majątku spółki uległa zniszczeniu. W grudniu 1944 roku reaktywowano je w Lublinie jako przedsiębiorstwo państwowe.
- Miało ono aspiracje do bycia europejskim biurem podróży. My powstaliśmy w Strzelcach w 1979 roku jako ekspozytura PBP Orbis. Dokładnie 1 kwietnia nastąpiło otwarcie - mówi Ryszard Lenik.
Od początku kierowniczką ekspozytury była Zofia Lenik, siostra pana Ryszarda. Kiedy w latach 90. zmieniał się w Polsce ustrój, strzelczanin rozpoczął pracę w Orbisie, a po śmierci Zofii przejął pałeczkę i został kierownikiem.
- Jak na tamte czasy, prezentowaliśmy się dosyć okazale - wspomina. - Znajdowaliśmy się w centrum miasta, mieliśmy wielkie panoramiczne witryny, na jednej ścianie marmury, na drugiej wielką metaloplastykę, piękne i wygodne fotele. Panie, które u nas pracowały, miały białe, eleganckie mundurki i kolorowe apaszki. Wszystkie były ubrane tak samo. Na początku pracowało sześć pań i jeden pan, który był kierowcą naszego własnego autokaru. Niestety jeszcze tylko dwie panie z naszego początkowego składu żyją, a te bardzo młodziutkie, które później się zatrudniły, są już na emeryturze... Taki szmat czasu już minął - uśmiecha się pan Ryszard.
Na samym początku byli wyłącznie Orbisem, ale później w latach 90., kiedy wszystko się prywatyzowało, centrala Orbisu nie wytrzymała zmian zachodzących w kraju. Rozpadło się wiele jego przedstawicielstw m.in. w Opolu.
- Myśmy w tym czasie przekształcili się w Firmę Turystyczno-Handlowo-Usługową Zofia Lenik i w dalszym ciągu zajmowaliśmy się turystyką - mówi pan Ryszard.
Wtedy w Strzelcach otworzyły się również inne biura podróży, ale rodzinna firma wyspecjalizowała się w podróżach zagranicznych.
- Wiadomo, że raz było lepiej, raz gorzej, ale dzielnie się trzymaliśmy. Nawet pandemia nas nie załatwiła, choć niektórym może wydawać się, że to właśnie przez Covid-19 zamknęliśmy działalność. Przetrwaliśmy wiele miesięcy, ale było bardzo trudno. Ludzie przestali wyjeżdżać, mieliśmy problem, bo wstrzymano loty np. jednej pani nie potrafiliśmy przez jakiś czas sprowadzić ze Stanów Zjednoczonych do Polski, a nawet do Europy, bo nie latały samoloty... Od pewnego czasu, jeszcze przed pandemią, mieliśmy w planie zakończenie działalności, a pandemia pomogła nam w podjęciu decyzji. W momencie, kiedy wszyscy byliśmy już na emeryturze, zamknęliśmy działalność. Zdaję sobie sprawę z tego, że w ostatnich latach biuro nie prezentowało się okazale, ale duży remont wiązał się z ogromnymi kosztami, a po wybuchu pandemii trzeba było się skupić na innych rzeczach - dodaje.
COFNIJMY SIĘ W CZASIE...
Władze PRL-u utrudniały zagraniczne wojaże, Polacy mogli jeździć praktycznie tylko do krajów bloku wschodniego.
- Turystyka w tamtych czasach była bardzo siermiężna, zajmowaliśmy się wszystkim: biletami lotniczymi, PKP, żeglugi wielkiej, ubezpieczeniami, później mieliśmy również kantor wymiany walut. No i oczywiście - kwintesencją biura podróży, czyli wyjazdami do... NRD, Czechosłowacji, na Węgry i Balaton oraz Bułgarii, która była absolutnym hitem. Cała Polska tam wtedy jeździła, dla nas to były socjalistyczne Malediwy. Później jeszcze doszła Jugosławia, która również była hitem dla Polaków - dla nas to był przedsionek Zachodu. Do NRD najczęściej jechało się w delegacje służbowe, w Czechosłowacji wielką atrakcją były góry - dodaje.
Po przekształceniach ustrojowych, na początku lat 90., strzelecka firma nawiązała współpracę z różnymi touroperatorami, z Neckermannem, Rainbow Tours, Tui czy Itaką. Polska zaczęła otwierać się na turystykę, najpierw wszyscy ochoczo jeździli do Europy Zachodniej, czyli miejsc, które były najbardziej przyciągające.
- Mieliśmy bardzo duży ruch i sporo pracy. Trzeba pamiętać, iż - mimo że wspomniane wcześniej kraje były, jak to wtedy nazywano bratnimi - to do każdego trzeba było mieć wizę i paszport. Też się tym wszystkim zajmowaliśmy, a na początku ambasady były wyłącznie w Warszawie i trzeba było tam jeździć. Kiedyś nie mieliśmy komputerów, telefonów komórkowych, dopiero po pewnym czasie kupiliśmy maszynę faksującą - wspomina nasz rozmówca.
PODRÓŻE TO MOJA PASJA
Ryszard Lenik urodził się w Strzelcach i od najmłodszych lat jego wielką pasją były podróże. Gdy był małym chłopcem, razem z siostrą i rodzicami wyjeżdżał nad morze, na Mazury i w góry.
- Wtedy były takie czasy, że jeździło się tylko po Polsce i tylko w okresie wakacyjnym. Wszyscy chcieli zobaczyć Zachód i kiedy byłem starszy, też chciałem podróżować. Jeszcze zanim rozpocząłem pracę w biurze podróży, to już podróżowałem na tyle, na ile pozwalały mi na to warunki. Zawsze zachwycała mnie Chorwacja, która moim zdaniem cały czas jest piękna. Zacząłem tam jeździć zaraz po wojnie bałkańskiej. Pamiętam, jak podczas jednego z wyjazdów zatrzymaliśmy samochód w lesie, żeby iść za potrzebą, to gdzieniegdzie na drzewach wisiały tabliczki, żeby uważać na miny. Niemcy bali się tam jeździć, Austriacy również, tylko Polacy byli odważni. Kiedy założyłem rodzinę, jeździliśmy tam co roku, przez kilka lat, za każdym razem w inne miejsce i zawsze nam się podobało - opowiada.
W biurach podróży często pracują osoby, dla których podróże i zwiedzanie świata są wielką pasją.
- Łatwiej potem polecać klientom poszczególne miejsca. Nigdy nie bałem się podróżować i nigdzie nie spotkały mnie żadne przykrości. Kiedy Europa była już dla nas otwarta, to trzeba było to wykorzystać. Pamiętam nasze pierwsze wyjazdy z żoną do Grecji, jechaliśmy dużym fiatem 125p, spaliśmy w samochodzie. Zawsze mieliśmy też ze sobą mały namiot, ale przeważnie, gdy jakiegoś Greka pytaliśmy o to, czy możemy go rozbić w jego ogrodzie, to bardzo często byliśmy zapraszani do domu. Mogliśmy się wykąpać i spróbować lokalnych dań - dodaje.
CAŁY WIELKI ŚWIAT
Ryszard Lenik zwiedził wszystkie europejskie kraje, w kilku był parę razy.
- W pewnym momencie stwierdziliśmy z żoną, że w Europie wszystko jest podobne - ludzie mają taki sam kolor skóry, tak samo się ubierają, jeżdżą takimi samymi samochodami, mają podobne domy. Dlatego postanowiliśmy wyruszyć w szeroki świat, przed nami była Azja, Ameryka Południowa, Afryka. To zupełnie inne kultury niż nasza, piękne i ciekawe, musieliśmy to zobaczyć - dodaje.
Ryszard Lenik zauważa, że w Europie głównie zwiedza się zabytki, a w Ameryce Południowej to, co stworzyła natura.
- Każdy kontynent jest piękny i inny, ale największe przeżycia i najpiękniejsze wspomnienia mam właśnie z Ameryki Południowej. Już jak się tam wyląduje, to ma się problemy z oddychaniem, a pierwsze trzy noce są nieprzespane, bo nie można zmrużyć oka. Indianie radzą sobie w ten sposób, że żują liście koki. Też próbowaliśmy tak robić, ale ta koka mi nie smakowała, bo była bardzo gorzka. Później robiliśmy sobie z niej herbatę i rzeczywiście nam pomogła. Tak trzeba się ratować na dużych wysokościach - dodaje.
Swoją podróż pan Ryszard z małżonką rozpoczął od Kanionu Colca, który odkryli kajakarze z Krakowa. Jest głęboki na ok. 4 tys. metrów, czyli jest dwa razy głębszy niż kanion w Kolorado, choć ten drugi jest bardziej znany.
- Jeśli o piątej rano stanie się na przełęczy kanionu Colca, to z dołu wyłaniają się kondory, jedne z największych ptaków na świecie, rozpiętość ich skrzydeł to 3 metry. Kiedy kondory zaczynają latać nad głową, to jest coś pięknego, niesamowite przeżycie. Zachwycające jest też jezioro Titicaca, leżące między Peru a Boliwią. Najwyżej położone jezioro na świecie. I właśnie Boliwia, która ma do niego dostęp, wybudowała tam marynarkę wojenną, sam widziałem pływające po jeziorze trzy okręty - wspomina Ryszard Lenik. - Wspaniałe są pływające Wyspy Uros, mają niesamowitą historię. To na nich Indianie z plemienia Uros, żeby schować się przed wojskami hiszpańskimi, budowali ogromne platformy z trzciny i mułu. Były tak wielkie, że stawiano na nich całe wsie, stąd właśnie ta nazwa. Widzieliśmy też jeden z siedmiu cudów świata, czyli Machu Picchu, najlepiej zachowane i ukryte wysoko w górach miasto Inków. Żeby zobaczyć Linie Nazca lub inaczej Rysunki z Nazca na pustyni Sechura w Peru, które mają długość 50 km, musieliśmy się wzbić na kilka kilometrów awionetką. Oczywiście zabytki w tym rejonie świata jak np. katedra w Limie czy w Cuzco również są niepowtarzalne - dodaje.
PRZYRODA I LEGITYMACJA
W Limie pan Ryszard wsiadł do samolotu wewnętrznych linii lotniczych i dostał się do Iquitos, miasta w samym sercu dżungli amazońskiej. Tam zobaczył piękne pałace, teraz skłaniające się już ku upadkowi, ale dawniej bardzo okazałe.
- Wybudowali je bardzo bogaci ludzie, którzy wzbogacili się na wycince drzew kauczukowych w dżungli amazońskiej i eksporcie ich na cały świat. Potem wsiedliśmy do łodzi i Amazonką popłynęliśmy w głąb dżungli, gdzie spędziliśmy kilka dni. Ale w nocy nie spaliśmy, ponieważ wtedy cała zwierzyna wychodzi na polowania, piszczy, wyje i nie da się zmrużyć oka - dodaje.
Ryszard Lenik wspomina również profesora Jana Ryna, który dawno temu skończył medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale był również podróżnikiem i alpinistą.
- Chciał poznać świat i zakochał się w Ameryce Południowej. Stwierdził, że spędzi tam większość życia i że właśnie tam będzie leczył. Nawet przez pięć lat był ambasadorem Polski na tym terenie. Kiedy ta przygoda w jego życiu się zakończyła, został przewodnikiem po Ameryce, naszej bardzo małej, bo zaledwie siedmioosobowej grupy, a co najważniejsze, pozostały kontakty i legitymacja dyplomatyczna, która otwierała nam praktycznie wszystkie drzwi. Mogliśmy zobaczyć miejsca, do których normalny turysta nie ma dostępu - dodaje.
TU JEST MÓJ DOM
Ryszard Lenik pięknie opowiada o swoich podróżach i z sentymentem wspomina niegdysiejsze wojaże. Jednak podkreśla, że nigdy nie chciał się wyprowadzić ze Strzelec.
- Wręcz przeciwnie. Bardzo lubię zwiedzać świat, ale to dzięki temu, że mam świadomość, że mam gdzie wrócić, tu jest mój dom. W Strzelcach dobrze się czuję i choć nie jest to duże miasto, bardzo je lubię i nie chciałbym nigdzie indziej mieszkać - przyznaje.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!




















Komentarze