Ilekroć Henryk Juretko ubiera choinkę, odżywają w nim wspomnienia starych świąt. Ma już 91 lat, ale pamięć - ostrą jak brzytwa. Niektóre wspomnienia ludzi i zdarzeń są miłe, niektóre ranią.
W 1944 Henryk miał 10 lat, nazywał się Heinz i mieszkał w niemieckim Quellengrund na Śląsku Opolskim. Rok później nazywał się Jan i wciąż mieszkał na Śląsku Opolskim, ale wsi zmieniono nazwę na Błotnica Strzelecka, co nawiązywało do dawnej nazwy z XIV wieku.
Henrykiem jest od roku 1948 i tak już zostało. W sumie po wcieleniu Ziem Odzyskanych do Polski, ustalonym na konferencji poczdamskiej w 1945 roku, aż trzykrotnie zmieniono mu imię. Przez parę miesięcy po "wyzwoleniu" Śląska był też "Hansem", bo kierownik polskiej szkoły stwierdził, że nie ma takiego imienia jak "Heinz".
Kiedy po 1990 roku umożliwiono powrót do pierwotnych imion, które nadano ludziom na chrzcie, wielu składało takie wnioski, ale Henryk Juretko miał już dość zmian. Nauczył się nie podchodzić do tego zbyt osobiście: imię to tylko imię. Wojna i lata powojenne nauczyły go pokory i tego, że trzeba doceniać to, co najważniejsze: życie, zdrowie, rodzinę, dom...
Wciąż mieszka w Błotnicy Strzeleckiej. To jego "mała ojczyzna". Nie wyobraża sobie życia gdzie indziej, dlatego nigdy stąd nie wyjechał. Zapytany o narodowość odpowiada: jestem Ślązakiem.
Czerwony dwupłatowiec pod choinką
Heinz przeszedł na świat jako dziecko Petera (po wojnie Piotra) i Anny. Miał siostrę Hildegardę, która po 1945 stała się Marią. Jego pierwsze wspomnienia z domu rodzinnego mają ciepłe, pastelowe barwy, było spokojnie, sielankowo, a jeden z najpiękniejszych takich obrazków to właśnie Święta Bożego Narodzenia: choinka, którą ojciec własnoręcznie ścinał w pobliskim lesie, papierowe, kolorowe ozdoby robione przez starszą siostrę, świeczki przypinane do gałązek na żabki, których trzeba było pilnować, bo łatwo mogło dojść do pożaru.
Pamięta też nastrojową pasterkę w blasku świec w kościele w sąsiedniej Centawie, gdzie szło się godzinę, brnąc prawie po pas w śniegu, a wracało o trzeciej w nocy. Ludzie radośnie śpiewali kolędy, nie bacząc na ziąb w nieogrzewanej świątyni. Pamięta też pięknie zastawiony stół: był karp, kapusta, ziemniaki, grochówka, kompot z suszu, makówki i tradycyjna zupa "siemieniotka" gotowana z ziaren konopi. Były też prezenty...
- Ojciec, kowal z wykształcenia, od czasu wielkiego kryzysu nie pracował w zawodzie - opowiada pan Henryk. - Ale był bardzo robotnym człowiekiem i nigdy nie mieliśmy kłopotów finansowych. Pracował jako zbrojarz przy budowie Kanału Gliwickiego i śluzy w Turawie, budował wiadukt w Warmątowicach, a w latach 1939-1940 dojeżdżał 1100 km pociągiem pod granicę francuską, gdzie wznoszono zapory przeciwczołgowe. Obojętnie jak był daleko, na święta zawsze przyjeżdżał do domu. Dlatego to był dla nas piękny, radosny i rodzinny czas. Zjawiała się też w odwiedziny dalsza rodzina. Było wesoło i gwarno.
Peter Juretko przywoził zawsze wspaniałe prezenty dla każdego (z rodziną mieszkały też niezamężne ciotki). 91-letni Henryk, kiedy przymknie oczy, widzi pod powiekami w najmniejszych detalach wspaniały czerwony dwupłatowiec wykonany z blachy, który dostał pod choinkę w 1940 roku.
- To był blaszany samolot nakręcany na dwie sprężyny: nie tylko, że jeździł, ale jeszcze śmigło mu się kręciło - wspomina. - Dzieciaki ze wsi przychodziły go do nas oglądać i się zachwycały. Ten samolot wiąże się ze wspomnieniem ostatnich beztroskich i dostatnich świąt mojego dzieciństwa. Potem z każdym rokiem było biedniej i smutniej i byłem też coraz starszy, coraz więcej widziałem i rozumiałem, że trwa zła wojna. Początkowo ona była gdzieś bardzo daleko, nie bardzo rozumiałem, kto z kim walczy i dlaczego. Ale z każdym rokiem była coraz bliżej. Czułem jak ta pętla wojny zacieśnia się wokół nas coraz bardziej, z każdym kolejnym zawiadomieniem, że ktoś zginął na froncie. Jak widzieliśmy, że po wsi chodzi burgemeister Nieslony, to wiedzieliśmy, że niesie zawiadomienie, że znów ktoś oddał życie "za Führera i za Vaterland" - w takiej kolejności to było zawsze napisane, wszyscy zamierali i patrzyli, do którego domu pójdzie. Pod koniec wojny nie było już rodziny we wsi, gdzie ktoś by nie poległ lub nie zaginął.
- Mieliśmy szczęście, że ojciec pracował wtedy w przemyśle zbrojeniowym w hucie w Gliwicach, bo to go ocaliło przed frontem. Ale zginął wujek i kuzyni. A kuzyn Rudolf, który był zwiadowcą, zaginął, ale się potem po latach odnalazł w niewoli. Z nim była zresztą ciekawa historia: nie krył, że nie chce walczyć. Wujostwo, gdy się dowiedziało, że Rudiego wysyłają na front, pojechali, aby się pożegnać, ale nie zdążyli. Pociąg już odjeżdżał, a on głośno krzyknął: ”Nie będę walczył za tę przeklętą bandę". Wszyscy to słyszeli, wielu myślało tak jak on. Byłem dzieckiem, ale rozumiałem, że zwyczajni ludzie, tacy jak my, nie chcą wojny. Że niewiele mogą zrobić, by się jej przeciwstawić. Wszyscy byliśmy ofiarami historii: niezależnie od tego, po której stronie kto walczył.
Ciche święta 1944
Zostać czy uciekać? To pytanie, powtarzane na różne sposoby i przez wiele osób, kojarzy się Henrykowi Juretko ze świętami roku 1944.
- To były najsmutniejsze święta, jakie przeżyłem - wspomina. - Wszyscy wiedzieli, że to tylko kwestia dni, aż wejdą Rosjanie. Modliliśmy się, żeby to przeżyć. Wszyscy byli świadomi, że będą mordować, ale też ludzie tak myśleli, że wszystkich może nie zabiją.
Wspomnienie tych świąt to wielkie przygnębienie przy wigilijnym stole. I rezygnacja. Oczekiwanie na to, co nieuchronne. Pan Henryk mówi, że nawet w szkole, gdzie zawsze dzieci dokazywały, panowała złowroga cisza. I w kościele na pasterce ludzie też mało śpiewali. Bóg jak co roku się narodził, ale ludzie nie umieli się z tego cieszyć.
Peter Juretko przyjechał z Gliwic na Wigilię do domu, ale nie było żadnych gości przez całe święta. Odczuwalna była wojenna bieda: kartki żywnościowe, zakaz uboju świń i krów (inwentarz był wywożony na front na ubój), nawet masła i sera nie wolno było robić w domu, mleko trzeba było oddawać do mleczarni. Ale matka postarała się i na wigilijnym stole stanęła tradycyjna grochówka i karp z kartoflami i z kapustą, makówki, nawet siemieniotki nie zabrakło. Były też drobne upominki: Anna Juretko zrobiła na drutach skarpety, czapki, szaliki...
Już w grudniu, a potem w styczniu w szkole i w domu mówiło się głównie o tym, kto ucieka, a kto zostaje. Mało kto miał samochód albo wóz z końmi. Z Quellengrund wyjechało ostatecznie niewielu: nauczyciel z rodziną, handlarz opałem i hrabia von Posadowsky-Wehner razem z hrabiną i córkami, które - jak wspomina pan Henryk - razem z nim chodziły do wiejskiej szkoły. Hrabia Posadowsky powiedział ludziom, że kto chce, może wziąć z jego stajni konia i wóz, ale starczyło ich dla pracowników majątku i też nie dla wszystkich. Juretkowie zostali, powierzając swoje życie Bożej Opatrzności.
- My też rozmawialiśmy o uciekaniu, ale nie mieliśmy jak tego zrobić: mróz minus dwadzieścia, śniegu pełno, na piechotę to było karkołomne - wspomina pan Henryk. - Wujek ze strony matki kupił za ostatnie pieniądze konia i wóz, i pojechali. Po czeskiej stronie zatrzymali ich Sowieci, zabrali konia i wóz, mieli szczęście, że nie zabili. Ucieczka też była więc ryzykowna. Sam słyszałem, jak ojciec i inni mężczyźni namawiali hrabiego, żeby uciekał, bo Sowieci "bogacza" nie oszczędzą, ale my zwykli ludzie nic nikomu złego przecież nie zrobiliśmy i nie byliśmy też majętni, więc nie było nam czego rabować ani za co prześladować. Tak myśleliśmy wtedy...
Rosjanie zajęli Quellengrund 21 stycznia. Była strzelanina, ale nie za wielka, bo nie było komu wsi bronić. Było tylko kilku zabitych. Juretkowie przeżyli "wyzwolenie", leżąc na podłodze przy ścianach w domu rodzinnym. Nie mieli piwnicy, gdzie mogliby się schować.
A potem zaczęło się życie w Polsce, którą nazwano z czasem Polską Rzeczpospolitą Ludową. Nie dla wszystkich Ślązaków było w niej miejsce. 14 osób z wioski deportowano do Związku Radzieckiego: wróciły tylko cztery. Wielu mieszkańców internowano do obozów pracy i nie wszystkim udało się przeżyć.
W Błotnicy Strzeleckiej też zresztą zrobiono obóz pracy dla rdzennej ludności niemieckiej. Umieszczono tam około 700 osób, w tym kobiet i dzieci. Te dzieci czasem robiły podkopy pod drutami i przedostawały się do wsi, a wtedy Henryk i jego rówieśnicy bawili się z nimi i przynosili im chleb. Na noc wracały do matek.
Bez kolęd i bez karpia
Pierwsze miesiące po wyzwoleniu były trudne. W domu Juretków najpierw zakwaterowano 30 rosyjskich żołnierzy, których dowódca regularnie się upijał i awanturował, strzelał wtedy gdzie popadnie, demolował meble, drzwi i okna. Bywało, że mały Henryk (wtedy jeszcze Heinz albo może już Hans?) ukrywał się wtedy przestraszony w szopie lub u sąsiadów. Po jakimś czasie Sowieci kazali się rodzinie wynieść precz i Juretkowie schronili się w pustych pomieszczeniach przy gorzelni.
18-letnia Hildegarda (wtedy jeszcze nie przemianowana na Marię) miała zostać wywieziona jako Niemka wraz z innymi dziewczętami ze wsi z transportem krów gdzieś daleko do Rosji, do obozu pracy. Dziewczyny zostały tymczasowo umieszczone w Olszowej, skąd miał zabrać je pociąg. Ale Hilda nocą uciekła i ukrywała się potem od lipca do października w piwnicy zaprzyjaźnionych gospodarzy. Pomógł jej - i innym - starszy żołnierz sowiecki, któremu zrobiło się ich żal. Wśród wyzwolicieli też bywali dobrzy, zwyczajni ludzie, wciągnięci przymusowo w krwawe tryby historii: pomocni i współczujący. Czasem dali coś do jedzenia, czasem opowiadali o swoich rodzinach, za którymi tęsknili.
Najgorsze stało się 14 lutego: Peter Juretko też został internowany i wraz z wieloma innymi Ślązakami wywieziony na przymusowe roboty.
- Ojciec miał i tak szczęście, że nie wywieźli go do Związku Radzieckiego, stamtąd mało kto wracał - mówi Henryk Juretko. - Trafił do obozu w Łabędach, a następnie do Gliwic. Tam też była mordercza praca i straszne warunki, jedli pokrzywy, spali na betonie, strażnicy się na nich wyżywali, każdego ranka wynoszono z baraków po kilkanaście trupów. Ale on wrócił. To było niedługo przed Świętami Bożego Narodzenia 1945 roku i to był dla nas największy prezent, największa radość. Każdego dnia na niego czekałem.
Peter Juretko został zwolniony jako wrak człowieka, niemal szkielet obciągnięty skórą. Anna wystarała się o dokument weryfikacyjny dla męża podpisany przez strzeleckiego starostę Zygmunta Nowaka, gdzie stwierdzono, że jest on Polakiem. Był to pewien paradoks, bo 9 miesięcy wcześniej uznano go za Niemca i za to trafił do obozu. Starosta Nowak długo był wspominany jako bardzo dobry człowiek i ludzki urzędnik: uratował w ten sposób setki osób.
Anna Juretko najpierw wyprosiła potrzebny dokument, a potem pół prowadziła, pół niosła męża na plecach prawie przez 40 kilometrów do domu, bo sam nie miał siły iść. Długo chorował i dochodził do siebie, długo nie mógł podjąć pracy i bywało, że wyzywano go od "szwabów", którzy powinni byli zostać zabici. Ale święta spędził w domu.
Tylko że w 1945 roku to były znów zupełnie jakieś inne święta niż zawsze. Niby radosne, bo ojciec wrócił do domu, wojna się skończyła, wszyscy byli razem, nawet Dzieciątko przyniosło drobne upominki. Mimo to święta były dziwne: pełne zmartwień o zdrowie ojca, wszyscy byli przygnębieni. Była choinka, była wigilia, nie było karpia na stole. Staw - kiedyś hrabiowski - został przejęty, ale nie został zarybiony.
Nie było też jak jechać do innej miejscowości, aby kupić rybę. Nie mieli wozu ani konia, ani roweru. Bieda była jak w czasie wojny. A nawet gorzej, bo nie funkcjonowały jeszcze sklepy. Ale kto mieszkał na wsi, miał pole, ogród i kury, miał co jeść. Każdego dnia we wsi zjawiali się ludzie z miasta, żebrząc o cokolwiek do jedzenia.
- Poszliśmy na pasterkę jak co roku, ale to była taka cicha, smutna pasterka: nie było organisty, nie pamiętam co się z nim stało, chyba udało mu się ewakuować przed nadejściem frontu. Śpiewać po niemiecku nie wolno było, a po polsku prawie nikt jeszcze nie umiał - wspomina starszy pan. - Dopiero w 1946 roku przyszedł nowy ksiądz, który już mówił po polsku, i nowy organista. Ludzie też już się trochę nauczyli po polsku mówić i śpiewać. I wtedy była już taka normalna pasterka. A śpiewać nawet w domu nie można było kolęd po niemiecku, to groziło represjami. Zaśpiewaliśmy więc tylko przy choince tak po cichutku "Stille Nacht" i to wszystko, bo chodziły służby bezpieczeństwa pod oknami i nasłuchiwały.
Nastały takie czasy, że mieszkańcy wioski bali się odzywać, rozmawiać między sobą na ulicy, w sklepie, nawet w domu. Nie tylko po niemiecku, bo za śląską godke też można było iść siedzieć. Pan Henryk wspomina, że w szkole, jak dziecku wypsło się "mlyko" zamiast "mleko", nauczycielka strasznie krzyczała i dawała karę. Musieli pousuwać z domu wszystko co niemieckie, makatki z "Gruss Gott" i pojemniki z napisem "Salz" i "Pfeffer" i "Zucker", bo chodziła komisja i sprawdzała "porządek". Matka spaliła wiele pamiątek, m.in. zdjęcie ojca w mundurze z I wojny światowej. Jeden z sąsiadów tego nie zrobił na czas i go zastrzelili z powodu zdjęcia w strażackim mundurze galowym.
- To był bardzo trudny czas, byliśmy niby u siebie, na ziemi ojców i dziadów, ale czuliśmy się obywatelami drugiej kategorii. Do domów, z których usunięto niemieckie rodziny i wywieziono do obozów, sprowadzali się repatrianci. Nam pozwolono zostać, ale musieliśmy się szybko nauczyć po polsku, żeby przetrwać. Przymusowo wszystkich zapisywali wtedy na kursy dla analfabetów - tak to się oficjalnie nazywało, choć analfabetami przecież nie byliśmy, na Śląsku obowiązek szkolny wprowadzono już w XVIII wieku. W Wigilię 1945 roku miałem 11 lat, nazywałem się wtedy Jan i po wszystkich okrucieństwach i represjach, jakie wdziałem, nie byłem już wtedy dzieckiem.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!












Komentarze